Monika Glibowska, Andumênia. Przebudzenie, Czwarta Strona, 2016, 705 stron.
Z książką Moniki Glibowskiej jeszcze przed lekturą
przeżywałam różne nastroje. Cieszyłam się kiedy do mnie dotarła, spojrzałam
przychylnym wzrokiem, pogłaskałam i na
chwilę odłożyłam na półkę. Nie czekała tam wcale bardzo długo, a jednak jakoś
minął mi zapał do czytania. Trochę zaczęłam się obawiać, że nie odnajdę się w
świecie stworzonym przez autorkę, co oznaczało tyle, że odezwał się mój dawny
dystans do fantastyki. Trudno to logicznie wyjaśnić, bo wcale nie mam z nią
złych doświadczeń (ostatnio wróciłam na przykład do „Hobbita” J. R. R. Tolkiena
i świetnie się bawiłam, a nieco wcześniej zachwycił mnie „Czas Żniw” Samanthy
Shannon) – faktem jest jednak, że brakowało mi początkowego entuzjazmu, gdy
otwierałam „Andumênię. Przebudzenie”.
Po krwawej wojnie z Zineańczykami skrzydlaci Andumêńscy generałowie zostali
uśpieni na prawie 120 lat. Obecna władczyni kraju raczej nie w duchu wielkiego
patriotyzmu, ale w imię własnych interesów zleca ich wybudzenie, uznając, że
ojczyzna jest narażona na ponowne niebezpieczeństwo, a ona może na tym
sporo stracić. Wojownicy próbują odbudować przynajmniej namiastkę armii, a
tymczasem ich przywódca Albin dba, by magiczny sarkofag opuścił kolejny generał
– May Verteri – kobieta, o której mimo młodego wieku krążą legendy. Krwawa, bezwzględna,
waleczna, nieustępliwa, szalenie ambitna, pozbawiona głębszych uczuć – nie do
końca wiadomo ile z tego jest prawdą, a ile skrzętnie tworzonym wizerunkiem.
- 8.12.2016
- 12 Komentarze