Plany czytelnicze 6/2015


Moje czytelnicze plany na najbliższy czas (w tym dwutygodniowy urlop, który zaczynam już od przyszłego poniedziałku - jupi!) przedstawiają się tak, jak możecie zobaczyć na zdjęciu :).

1. Agatha Christie - Tajemnica gwiazdkowego puddingu. Nie mogło zabraknąć Królowej Kryminałów, w której prozie od dłuższego czasu się zaczytuję.

2. Jo Nesbo - Karaluchy. Podobał mi się "Człowiek nietoperz", więc liczę, że kolejny tom serii będzie jeszcze lepszy.

3. Carlos Ruiz Zafón - Gra anioła. Na podróż do Barcelony z tym autorem chętnie się skuszę.

4. Małgorzata Warda - Nikt nie widział, nikt nie słyszał. Czytałam inną powieść autorki - Dziewczynka, która widziała zbyt wiele - i od dawna chciałam sięgnąć po kolejną.

5. David Nicholls - Jeden dzień. Dużo dobrego o tym tytule słyszałam i spodziewam się ciekawej i zajmującej historii.

6. Sebastian Fitzek - Kolekcjoner oczu. Autor, którego już dawno chciałam poznać i co do którego mam naprawdę dobre przeczucia.

7. Stephen King - Martwa strefa. W przypadku tego tytułu nie do końca wiem czego się spodziewać, ale liczę na to, że King mnie nie zawiedzie. 

8. Ashton Lee - Wiśniowy Klub Książki. Tutaj nastawiam się na lekkie czytadło i właściwie większych oczekiwań nie mam.

Czytaliście coś z tych tytułów? :) Ja na pierwszy ogień zabiorę się za "Kolekcjonera oczu", bo kusi mnie mocno.

Czytaj dalej

George Orwell - Rok 1984

Goerge Orwell, Rok 1984 [Nineteen Eighty-Four], tłum. Tomasz Mirkowicz, MUZA, 2014, 354 strony.

Wśród wielu czytelników, których opinie miałam okazję poznać, „Rok 1984” ustawiany był często na swoistym piedestale i pewnie dlatego jakoś mimowolnie obawiałam się sięgnięcia po ten tytuł. Próbowałam nie podsycać w sobie zbyt wysokich oczekiwań, bo mam świadomość, że nawet książka, która dla wielu jest genialna, we mnie może wzbudzić uczucia dalekie od zachwytu. George’a Orwella poznałam już wcześniej, odwiedzając Folwark zwierzęcy i było to spotkanie zdecydowanie udane, ale chociaż dawało nadzieje na to, że kolejne będzie podobne, to jednak gwarancji oczywiście nie miałam. Tak czy inaczej – przeczytałam. Nie każda strona „Roku 1984” sprawiała, że czułam się wstrząśnięta, ale gdy myślę o stworzonej przez angielskiego pisarza historii jako całości, to muszę przyznać, że zrobiła na mnie duże wrażenie.

Nie jest do końca pewne czy dwa plus dwa równa się cztery albo czy przeszłość, którą zna się dzisiaj będzie nadal aktualna jutro, ale jedno można stwierdzić zdecydowanie i bez wahania – Wielki Brat Patrzy. Winston Smith przyzwyczaił się do codzienności, w której niemal każdy jego ruch jest obserwowany, ale nie oznacza to, że nie budzi to w nim sprzeciwu.

Byłoby o wiele łatwiej, gdyby główny bohater potrafił bezkrytycznie przyjmować informacje, które władza Oceanii przekazuje obywatelom i nie dziwił się, że to, co jeszcze przed chwilą było prawdą, może zdumiewająco szybko przerodzić się w kłamstwo albo co gorsza zupełnie zniknąć ze zbiorowej pamięci. Powinien przyjąć do wiadomości, że Wielki Brat był od zawsze i tylko dzięki niemu ludziom aktualnie żyje się znacznie lepiej, nawet jeżeli codzienność w obdrapanym Londynie kłóci się z takim twierdzeniem; powinien wykształcić w sobie dwójmyślenie, które pozwala bez cienia wątpliwość twierdzić, że czarne jest białe jeżeli tak zarządzi Partia. Mało tego, że twierdzić, to jeszcze święcie w to wierzyć! I Winston zachowuje pozory, które pozwalają mu pozostawać poza podejrzeniami o myślozbrodnię, bo nie chciałby się przecież narażać na bliski kontakt z Policją Myśli i nagłe zniknięcie. Problem w tym, że życie, w którym nie ma miejsca dla miłości, wyobraźni i wolności jest dla niego nie do zniesienia. Pytanie tylko czy znajdzie w sobie dość odwagi, by cokolwiek zmienić i czy w ogóle jest jeszcze miejsce na jakąkolwiek nieskrępowaną myśl.

Świat pokazany przez Orwella przeraża nie tylko dlatego, że straszna wydaje się ciągła kontrola i absolutne podporządkowanie się władzy (co zresztą, znając historię nie wydaje się jakimś novum), ale również ze względu na to, że cały ten system został tak pieczołowicie skonstruowany. Wydaje się, że nie ma w nim ani odrobiny miejsca na jakikolwiek bunt i zmianę. Kultywuje się ślepą lojalność (zbytnia gorliwość w połączeniu z inteligencją nie jest wcale szczególnie pożądana), brutalność, donoszenie na innych (nawet swoich bliskich) i codzienność pozbawioną zwyczajnej ludzkiej bliskości (pod tym względem przypominała mi "451 stopni Fahrenheita"). Nowomowa ma ograniczyć zasób słów, by sprzeciwu wobec władzy nie dało się nimi wyrazić, a specjalne Ministerstwa dbają, by ustalony porządek trwał.

Autor sprawił, że razem z Winstonem czułam się przytłoczona codziennością w Oceanii i nieprzerwaną obserwacją. Były jednak chwile, gdy wydawało się, że da się wykroić fragment życia tylko dla siebie, do którego Partia nie ma dostępu i to dawało nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Główny bohater miota się między strachem i potrzebą działania, a wszystkie targające nim emocje i mnie się udzielały. Konstrukcja postaci naprawdę godna uznania. Spodziewałam się jednak, że inna równie istotna osobowość - Wielki Brat - będzie odgrywał bardziej namacalną rolę w całej historii, ale myślę też, że obywatele nie mają możliwości zapomnienia, że patrzy i że jest.

Rok 1984” to książka, która nie wydawała mi się absolutnie genialna od początku do końca. Wątpliwości pojawiły się szczególnie w trakcie czytania części drugiej (podzielona jest na trzy), gdzie zdarzało mi się trochę utknąć pomiędzy kolejnymi stronami i nie czułam się tak poruszona jak na początku. Ostatnia część sprawiła jednak, że jeszcze bardziej doceniłam stworzoną przez Orwella historię, a zakończenie dopełniło całości. To powieść, która nie tylko intryguje fabularnie, ale przede wszystkim zmusza do refleksji i prezentuje wizję świata, który nawet obecnie (a może obecnie szczególnie) nie wydaje się czystą abstrakcją.

Garść cytatów:

Nic nie było twoje oprócz tych kilku centymetrów sześciennych zamkniętych pod czaszką”. (s. 34)

Początek zawiera w sobie koniec”. (s. 186)


--------

Czytaj dalej

Joanna Chmielewska - Lesio

Joanna Chmielewska, Lesio, Firma Księgarska Oleksiejuk, 2014, 315 stron.

W rzeczywistości pewnie nie polubiłabym Lesia. Wyobrażam sobie, że  mógłby być jednym z moich kolegów z pracy w architektonicznej pracowni, co nie jest znowu takie trudne, bo kiedyś nawet zdarzyło mi się odbywać praktyki w wydziale architektoniczno-budowlanym. Trzeba by było stać nad Lesiem i zmuszać go do wypełniania obowiązków, przypominając mu, że przecież wszystkich gonią terminy, a i tak żadna argumentacja nie trafiłaby do jego serca, głowy czy czegokolwiek innego. Wiecznie spóźniony, wiecznie nieobecny myślami – wielkiego pożytku by z niego nie było. Inna sprawa, że nikt nie byłby dla niego tak pobłażliwy jak u Joanny Chmielewskiej, ale czasy inne, więc mimo zdziwienia musiałam przyjąć, że zwyczajnie zwolnić nikt Lesia nie zamierza.

Cóż, rzeczywiście trudno skupić się na pracy, gdy z jednej strony przeżywa się codzienne katusze związane z wymyślaniem powodów spóźnień, które trzeba wpisywać do księgi podsuwanej przez znienawidzoną personalną, a z drugiej marzy się o wzięciu w ramiona atrakcyjną koleżankę z pracy Barbarę, która zupełnie niezrozumiale jest całkowicie odporna na powłóczyste spojrzenia i wymowne wzdychanie. Wprawdzie Lesio ma żonę i dziecko, ale jakoś zupełnie o tym zapomina, gdy przed oczami pojawia się obiekt pożądania piękny, chociaż do tej pory niedostępny. Plany zdobycia kobiecego serca to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak Lesio postanawia rozprawić się z dręczącą go (przynajmniej w jego mniemaniu) personalną – decyduje się na dokonanie morderstwa!

Główny bohater nie wzbudzał mojej szczególnej sympatii ani tym bardziej aprobaty swoimi poczynaniami, ale z drugiej strony czasami bawiły mnie jego nieudolne starania i zupełnie kuriozalne pomysły. Potrafił kilka razy na minutę zmienić zdanie, wpadać z euforii w rozpacz i przeistaczać się z lenia w tytana pracy (to ostatnie jednak jakby przypadkiem i mimochodem). Z czasem nawet okazało się, że coś poza brakiem odpowiedzialności oraz okazjonalnym szaleństwem w tej głowie siedzi i stanowi pożytek dla innych. Joanna Chmielewska stworzyła postać niewątpliwie wyrazistą i chociaż Lesio wydaje się chwilami przerysowany, to mimo wszystko całkiem dobrze  (z pewnym przymrużeniem oka śledząc jego działania) się przy nim bawiłam. Wprawdzie tylko do pewnego momentu, ale jednak.

Szybko wciągnęłam się w lekturę, co nastroiło mnie jakoś pozytywnie, bo ostatnio trudno mi się tak od pierwszej strony zaczytać. Lekkie pióro autorki i ciekawie zapowiadająca się historia sprawiły, że strona po stronie towarzyszyłam Lesiowi w jego morderczych przygotowaniach, zastanawiając się jak też dalej Joanna Chmielewska poprowadzi akcję. Książka składa się z trzech części – pierwszą pochłonęłam, na drugiej odrobinę zwolniłam i entuzjazm nieznacznie przygasł, a już przy trzeciej niestety się wynudziłam – zupełnie mnie nie porwała. Może spodziewałam się, że będzie bardziej kryminalnie przez całą książkę, ale też nie wydaje mi się, żeby raczej sensacyjny charakter fabuły mi nie odpowiadał. Zwyczajnie od pewnego momentu historia okazała się dla mnie mniej ciekawa.

Lesio” to moje pierwsze spotkanie z Joanną Chmielewską i w gruncie rzeczy uważam je za udane, bo chociaż ostatnia część nie była porywająca, to jako całość książka pokazała mi, że autorka potrafi niezwykle zgrabnie operować słowem i z humorem pokazywać absurdy codzienności, a stworzony przez nią bohater, chociaż pełen wad, to jednak jest zdecydowanie jakiś. Liczę, że kolejne spotkanie będzie intrygujące aż do ostatniej strony, a wówczas odłożę książkę z poczuciem pełnej satysfakcji.

Garść cytatów:

Przez chwilę sam nie wiedział, co mu się wydaje trudniejsze, nie spóźnić się, nie spóźnić się czy popełnić morderstwo”. (s. 41)

--------

Czytaj dalej

Terry Pratchett - Kolor magii

Terry Pratchett, Kolor magii [The colour of magic], tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, 1994, 206 stron.

Nadal pamiętam poznawanie XIX-wiecznego miasta ze „Spryciarzem z Londynu” Terry’ego Pratchetta i to, jak ujął mnie stworzony przez autora klimat, zaskakująca fabuła i nietuzinkowi bohaterowie. Długo przyszło mi czekać na kolejne spotkanie (trochę pomogła rezerwacja „Koloru magii” w bibliotece, ale kolejka czytelników zdawała się nie mieć końca), tym razem w Świecie Dysku, a chociaż nie mogę napisać, że podobało mi się równie mocno jak pierwsze, to czuję się niczym podróżnik, który dopiero odkrywa nowy ląd i trzeba mu więcej czasu, by się do końca zaaklimatyzować.

Wyobraźnia Terry’ego Pratchetta mnie zadziwia. Stworzenie Świata Dysku, który nawet teraz, po lekturze pierwszej części cyklu, jakoś trudno mi opisać, to istny majstersztyk. Całość jest tak dopracowana i oryginalna, że łatwo byłoby uwierzyć, że w głowie autora taki świat rzeczywiście zaistniał. I nie przeszkadza w tym fakt, że ma być to płaska przestrzeń, podtrzymywana przez słonie stojące na ogromnym żółwiu, który dryfuje w międzygwiezdnej otchłani – autor tworzy taką otoczkę wokół wykreowanego świata, że wszystkiego jego elementy wydają się być zdecydowanie uzasadnione. Nie ukrywam jednak, że początkowo nie czułam się w nim specjalnie swobodnie – nie mogłam się połapać co na czym stoi, gdzie istnieje i dlaczego Świat Dysku jest taki, jaki jest. Kotłowało mi się po głowie mnóstwo pytań i miałam wrażenie, że gubię się w tych wszystkich szczegółach, z taką pieczołowitością stworzonych przez autora. W miarę czytania było pod tym względem lepiej, ale wrażenie, że odkryłam dopiero mały ułamek tego, co Świat Dysku ma do zaoferowania, ciągle mi towarzyszy.

Fabularnie było mi trochę łatwiej się odnaleźć, chociaż z imionami niektórych postaci i nazwami miejsc do tej pory mam problem. Mamy w każdym razie Rincewidna, które niby jest magiem, ale delikatnie mówiąc niezbyt zdolnym. Zna jedno zaklęcie, tylko nie wie do czego służy, ale utkwiło w nim tak mocno, że nie sposób się go pozbyć. Główny bohater jest mimo tej swojej nieporadności (trochę jak Harry Dresden u Jima Butchera) bardzo wyrazisty i jakoś od początku wzbudził moją sympatię. Tak się dziwnie złoży, że akurat jemu przypadnie w udziale oprowadzanie po mieście Dwukwiata – przybysza z Kontynentu Przeciwwagi pełnego złota, który postanowił wybrać się w wycieczkę życia i zobaczyć zupełnie inną codzienność – z bójkami, bohaterami i smokami. Dodajmy do tego chodzący kufer, pożar i Śmierć ewidentnie ostrzącą kosę na Rincewinda i będziemy mieli niezły rozgardiasz. Tu wydarzyć może się absolutnie wszystko.

Wgryzienie się w akcję zajęło mi chwilę i później, mimo poprowadzenia jej w naprawdę nietuzinkowy sposób, zdarzały się momenty mniej zajmujące. W ogólnym rozrachunku byłam jednak ciekawa jak to wszystko potoczy się dalej i w co jeszcze wpakują się Rincewind i Dwukwiat. Szczególnie, że ich poczynania okraszone zostały porządną dawką humoru, którego Pratchettowi zdecydowanie odmówić nie można.

Kolor magii” ma w sobie elementy, w których widzę duży potencjał, ale i takie, które nieco utrudniły mi pokochanie Świata Dysku od pierwszego wejrzenia. Pewnie to, że niezbyt często sięgam po fantastykę też ma spore znaczenie i ktoś, kto ma z nią do czynienia częściej, poczuje się mniej zagubiony. Dlatego też „Spryciarz z Londynu” – zupełnie niemagiczny i mocno przyziemny – przemówił do mnie zdecydowanie bardziej. W Świecie Dysku jestem nowa, ale liczę na to, że wraz z kolejnymi częściami cyklu znajdę tam swoje miejsce.

Garść cytatów:

Poddany imperatora wpadł na pomysł, by odwiedzić nasze miasto. (…) Mógł spotkać najwspanialszego z bohaterów, najsprytniejszego złodzieja albo wielkiego mędrca…Spotkał ciebie”. (s. 33)

-Nigdy nie skończyłem studiów. Znam tylko jedno zaklęcie.
-To wystarczy.
-Wątpię – odparł zniechęcony Rincewind.
-A co ono robi?
-Nie mam pojęcia”. (s. 50)


 --------


Czytaj dalej

Kim Edwards - Córka opiekuna wspomnień

Kim Edwards, Córka opiekuna wspomnień [The Memory Keeper's Dauther], tłum. Agnieszka Lipska-Nakoniecznik, Videograf II, 2007, 462 strony.

Stwierdzenie, że wybory, których każdego dnia dokonujemy mają wpływ na naszą codzienność wydaje się trafne i banalne zarazem. Kim Edwards dobitnie pokazuje, że jedna decyzja może zmienić całe życie i w przypadku historii, którą stworzyła nie ma w tym ani grama przesady. „Córka opiekuna wspomnień” jest gorzką lekcją o wybieraniu ścieżek, z których później trudno zawrócić i tajemnicach determinujących każdy kolejny krok. To również opowieść o miłości ze wszystkimi jej blaskami i cieniami, stracie, z którą nie sposób się pogodzić i tolerancji wymagającej walki z całych sił.

Lata sześćdziesiąte XX wieku. Norah i David mogliby uchodzić za parę, której miłość jest zdolna przetrwać wszystko. Życie połączyło ich losy niczym w romantycznym scenariuszu niezbyt oryginalnego filmu, ale dalej miało dla nich znacznie mniej szczęśliwych epizodów. Na świat przychodzi wyczekiwane dziecko – syn Paul, a niespodziewanie rodzi się również dziewczynka – Phoebe. David, który zmuszony okolicznościami odbiera poród, podejmuje szybką decyzję o oddaniu córki do specjalnego ośrodka, ponieważ urodziła się z zespołem Downa. Żonie mówi, że ich drugie dziecko umarło. Caroline - pielęgniarka, która miała przekazać dziewczynkę do wskazanej przez ojca placówki nie jest w stanie tego zrobić i postanawia wychować ją jak własną córkę.

W teorii dosyć łatwo było ocenić decyzję głównego bohatera – w praktyce, w miarę czytania, ta surowość z jaką patrzy się na dokonany przez niego wybór odrobinę traci na mocy. Nie oznacza to, że zaczniemy Davida usprawiedliwiać, ale też nie sposób patrzeć na niego jak na wyrachowanego faceta, który zwyczajnie chciał się pozbyć problemu – to zupełnie do niego nie pasuje. Wspomnienia z dzieciństwa dotyczące chorej siostry i bólu jaki przyniosła jej śmierć oraz przekonanie, że chroni swoją żonę przed przyszłym cierpieniem sprawiają, że oddanie Phoebe wydaje się Davidowi słuszną decyzją. Przyjdzie mu zresztą zapłacić za wszystko wysoką cenę, wyższą niż mógłby się spodziewać. Norah nigdy nawet nie zobaczyła swojej córeczki, a jednak ból po jej stracie położy się cieniem na całe życie i związek. Paul natomiast w miarę dorastania wiele razy natknie się na niewidzialny mur, który powstał w jego rodzinie i nie bardzo będzie wiedział jak ma sobie z nim poradzić.

Autorka nie bez powodu umieściła akcję w czasach, gdy taka choroba jak zespół Downa była niczym wyrok i w społeczeństwie panowało większe przyzwolenie na to, by cierpiące na nią dziecko wypchnąć z pola widzenia. Poraża sytuacja, w której na każdym kroku pojawia się przekonanie, że nie warto się dla niego starać. Z takim podejściem nie zgadza się Caroline, której walka o jak najbardziej normalną codzienność Phoebe jest godna podziwu. Z determinacją toczy niejeden bój, a chociaż nic nie przychodzi jej łatwo, to wystarczy uśmiech dziecka, by mieć pewność, że to, co robi ma sens. „Córka opiekuna wspomnień” tak naprawdę nie jest historią o dziewczynce z zespołem Downa, bo ten wątek, chociaż istotny i stanowiący punkt wyjścia, nie ma w powieści wiodącego charakteru. Całkiem dobrze poznajemy jednak Phoebe, która wcale nie różni się tak bardzo od innych, a ma w sobie tyle szczerej otwartości na świat i ludzi, że nie sposób jej nie polubić.

Kim Edwards pozwala czytelnikowi śledzić losy poszczególnych bohaterów długi czas, stosując kilkuletnie przeskoki. Widzimy jak zmienia się Phoebe i dorasta Paul, z jakimi nowymi wyzwaniami mierzy się Carolinie, a także jak niegdyś pełen miłości związek Davida i Norah sypie się kawałek po kawałeczku. Emocje każdego z nich autorka pokazała tak autentycznie, że nie potrafiłam się nie zaangażować się w ich codzienność i nawet odkładając książkę, łapałam się na tym, że moje myśli krążą wokół postaci, które tak sprawnie ożywiła na kartach swojej powieści autorka.

Gdzieś w tym wszystkim brakowało mi może mocnego punktu kulminacyjnego, ale z drugiej strony myślę, że „Córka opiekuna wspomnień” jest przez to bardziej życiowa. Pojawiają się kolejne wydarzenia i to niejednokrotnie bardzo poruszające, ale jeżeli czekamy na punkt zwrotny, który wszystko odbuduje lub wręcz przeciwnie – doszczętnie zburzy, to tutaj taki moment byłoby trudno wskazać. Życie toczy się swoim rytmem, z wzlotami i upadkami, ale rzadko kiedy zauważymy wyraźną granice, za którą wszystko się zmienia. Decyzja Davida pociągnęła za sobą szereg konsekwencji, ale trzeba też sobie powiedzieć, że ta historia mogła się potoczyć na wiele różnych sposobów.

Kim Edwards nie stawia na tani sentymentalizm i pokazuje codzienność taką, jaka mogłaby być udziałem właściwie każdego. W tym drzemie siła tej historii, bo chociaż nie każdy jej fragment okaże się równie porywający, to jako całość jest w takim sposobie poprowadzenia fabuły autentyczność, którą doceniam. „Córka opiekuna wspomnień” to mądra i przejmująca książka, niosąca ze sobą wiele pytań, ale bez gotowych odpowiedzi. Autorka pozostawia szerokie pole do refleksji czytelnikowi i to od niego zależy jak je wykorzysta.

Garść cytatów: 

Ludzkie ciało też było poezją, napisaną w krążącej w żyłach krwi, w tkankach i kościach”. (s. 180)


--------

Czytaj dalej

Agatha Christie - Śmierć na Nilu

Agatha Christie, Śmierć na Nilu [Death on the Nile], tłum, Natalia Billi, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2014, 336 stron.

Ogromna ilość wątpliwości, bo i poszlak całe mnóstwo, kilkanaście osób w kręgu podejrzanych i ciągle nowe fakty, które złośliwie plątały wszystko to, co zdążyłam już sobie zgrabnie poukładać – o tak, Agatha Christie jak zwykle robiła wszystko, żebym poniosła porażkę jako czytelnik-detektyw. Z lekko tylko triumfującym uśmiechem i mile połechtanym ego (w istocie bowiem wolę być totalnie zaskoczona rozwiązaniem) stwierdzam, że tym razem udało mi się rozgryźć zagadkę przygotowaną przez Królową Kryminałów. Zanim to jednak nastąpiło, miałam tyle frajdy z wczytywania się w kolejne wydarzenia i szukania wskazówek (te najbardziej oczywiste od razu poddając w wątpliwość), że jakoś zniosę brak końcowego szoku. Oczywiście wolałabym, aby „Śmierć na Nilu” okazała się dla mnie zupełnie nieprzewidywalna i pod tym względem nie może się równać na przykład z „I nie było już nikogo”, ale to nadal dobrze skonstruowana i przemyślana historia, którą świetnie się czyta.


Linnet zawsze dostaje to, czego chce – urok osobisty i ogromny majątek potrafią zdziałać cuda, a ona potrafi z nich odpowiednio korzystać. Nie wydaje się przy tym zupełnie zepsuta i gdy dawno niewidziana przyjaciółka zjawia się u niej z prośbą o przyjęcie jej narzeczonego Simona do pracy – Linnet nie zastawia się długo. Problem w tym, że po jakimś czasie odbiera ukochanego Jacqueline i wychodzi za niego za mąż. Młodzi nie będą jednak mieli lekko, bo zdradzona kobieta za punkt honoru weźmie sobie uprzykrzenie im życia, udając się za nimi wszędzie tam, gdzie tylko postanowią się wybrać – wyprzedzając ich nawet o krok. Tym sposobem cała trójka znajdzie się w Egipcie i następnie na rejsie po Nilu. Tak się akurat składa, że swój urlop spędza tam również sławny detektyw Herkules Poirot, który (jak łatwo się można domyślić) będzie miał pełne ręce roboty.



Miałam okazję spotkać się już kilka razy z wąsatym Belgiem i nie zmieniło się nic, jeśli chodzi o to, jak sprawnie prowadzi śledztwo i jak bardzo  pewny jest swoich detektywistycznych umiejętności. Tym razem miałam jednak wrażenie, że poznałam go jeszcze lepiej, a autorka pokazała nieco więcej – chociażby w chwili, gdy zazwyczaj spokojny i wyważony Poirot ekscytował się Egiptem lub gdy kategorycznie odnosił się do postępku Linnet i pełen był empatii dla porzuconej narzeczonej. Agatha Christie w pewnym sensie ociepliła jego wizerunek w moich oczach, nie odbierając mu tego, co podziwiam w nim szczególnie – genialnego umysłu.

W gwarnym, niespokojnym, ale z pewnością intrygującym Egipcie poznałam całą paletę postaci, a większości z nich mogłam towarzyszyć w kluczowym dla całej historii rejsie po Nilu. Przyznam, że początkowo ciężko było mi się połapać kto jest kim i dopiero wraz z rozwojem akcji każdy z bohaterów zyskiwał na wyrazistości, mając w zanadrzu własną historię. Niemal wszyscy oczywiście idealnie nadają się na winnych śmierci, która będzie miała miejsce na statku, ale Herkules Poirot nie da się zwieść pozorom i odkryje prawdę.

Śmierć na Nilu” pod różnymi względami przypominała mi „Morderstwo w Orient Expressie”, oczywiście nie tylko ze względu na obecność wąsatego detektywa. W obu przypadkach kluczowe wydarzenia odbywają się na ograniczonej przestrzeni – w jednym na statku, w drugim w pociągu. Podobnie przebiega też śledztwo – niezwykle metodycznie i krok po kroku, obfite w przesłuchania i zmyśle wybiegi, mające na celu wyciągnięcie z kolejnych pasażerów jak najwięcej informacji. Sam Herkules Poirot wspomina zresztą w pewnym momencie swoją sprawę rozwiązaną w Orient Expressie i jedyne czego trochę żałuję, to oczywiście fakt, że „Śmierć na Nilu” nie zaskoczyła mnie równie mocno.

Ciekawie jest przyglądać się kurtuazyjnym rozmowom prowadzonym między bohaterami, co zresztą tworzy świetny klimat powieści i pozwala poznać bardzo odmienne podejścia do różnych spraw. Poza stricte kryminalnym wątkiem jest więc też miejsce na te obyczajowe. Miłość, zdrada, pieniądze, pozycja społeczna – tego na pewno nie zabraknie, chociaż oczywiście wszystko rozgrywać się będzie w cieniu zagadkowej zbrodni.

Herkules Poirot nie zadowala się prostymi rozwiązaniami i ja sama zdążyłam się już nauczyć, że to, co zbyt dobrze pasuje jako wyjaśnienie całej zagadki, zwykle jest tylko ślepym zaułkiem. Oczywiście może być i tak, że za mocno zaczynamy kombinować i tracimy z oczu mniej skomplikowane odpowiedzi. Agatha Christie umyślnie tak konstruuje fabułę i podrzuca tropy, żeby dać czytelnikowi do myślenia i niejednokrotnie wzbudzić w nim wątpliwości. To jest to, co szczególnie lubię w tworzonych przez nią kryminałach i co do tej pory jeszcze mi się nie znudziło. „Śmierć na Nilu” nie jest z pewnością historią, którą można rozgryźć bez głębszego namysłu i pewnie dlatego aż tak mi nie doskwiera to, że udało mi się odgadnąć zakończenie. To była świetna możliwość wysilenia szarych komórek i obserwowania Herkulesa Poirot, a to całkiem dobre powody, by po ten tytuł sięgnąć.

Garść cytatów:

Motywy zbrodni często bywają dość błahe, madame”. (s. 88)


Czytaj dalej

Małgorzata Musierowicz - Szósta klepka

Małgorzata Musierowcz, Szósta klepka, Nasza Księgarnia, 1977, 193 strony.

Nie tak dawno temu przy „Małomównym i rodzinie” spędziłam kilka miłych chwil, zaśmiewając się z poczynań rezolutnej Rzodkiewki i zatapiając się w pełnym ciepła klimacie książki. Drugie spotkanie z Małgorzatą Musierowicz okazało się jeszcze lepsze, a „Szósta klepka” ujęła mnie humorem, wyrazistymi bohaterami, pokręconymi wydarzeniami, mądrym przesłaniem i przede wszystkim rodzinną atmosferą, w której może pojawiają się kłótnie, ale koniec końców, gdy zajdzie taka potrzeba, wszyscy stają za sobą murem.

Można nieco oględnie stwierdzić, że fabuła powieści skupia się na szesnastoletniej Celestynie (Cesi/Cielęcinie), która mocno krytycznym okiem patrzy na swój wygląd i nie potrafi się odnaleźć w szkolnej rzeczywistości. Nikt na nią nie zwraca uwagi (a przynajmniej tak jej się wydaje), w domu wiele obowiązków spoczywa na jej barkach, a rodzina raz po raz wykręca jakiś numer. Taki opis wydaje się jednak zbyt zwyczajny, by oddać codzienność Żaków, w której dzieje się tyle, że nawet na chwilę nie ma szans na nudę.

Kilkuletni Bobcio rozpala ognisko w nocy na balkonie i zadaje niezliczoną ilość pytań; tato ekscytuje się odkryciami z dziedziny fizyki i opowiada o kwarkach czy innych kwantach; mama ze swoją artystyczną duszą rzeźbi jakieś dzieło; dziadek zaczytuje się w książce na kolejną literę, a Julia maślanymi oczami spogląda na swojego chłopaka i ani myśli o stosie naczyń w zlewie, które od wczoraj na nią czekają.  W tym ogólnym rozgardiaszu Cesia przegląda się w lustrze i wydaje się sobie tak zwyczajna, że aż bezbarwna. W szkole z powodu swojej nieśmiałości się nie wychyla, ale za to w domu niejednokrotnie tylko ona panuje nad sytuacją i potrafi zażegnać czający się za rogiem kryzys.

Główna bohaterka mimo mało oryginalnych dylematów wieku nastoletniego, nie wydawała mi się wcale typowa. Charakterna – taka zdecydowanie jest Cesia, a swoim uporem, ambicją i trzeźwym podejściem do wielu sytuacji zyskała moją sympatię. Z całą rodziną Żaków zresztą jakoś tak mimowolnie się zżyłam i z przyjemnością doprawioną nie raz i nie dwa rozbawieniem (a nawet głośnym śmiechem) spędziłam z nią trochę czasu. Małgorzata Musierowicz nie pokazuje ideałów – wręcz przeciwnie – każdy ma swoje za uszami i dzięki temu mamy okazję obserwować obrażone spojrzenia, zgryźliwe uwagi i pełne pasji kłótnie. Niezależnie od wszystkiego, czuje się też miłość, którą się obdarzają oraz widzi się otwartość na innych i pewnie dlatego tak łatwo przebywa się w takim towarzystwie.

Szósta klepka” zdecydowanie przypadła mi do gustu i już się cieszę, że przede mną jeszcze tyle tomów Jeżycjady, bo liczę na to, że dostarczą mi porządną dawkę humoru i (nie)zwyczajnej codzienności pełnej ciekawych wydarzeń i nietuzinkowych bohaterów.

Garść cytatów:

Z drobin powstaje całość, siły się sumują, jedno ziarnko prochu nic nie znaczy, wiele ziarnek prochu to materiał wybuchowy”. (s. 104)


Jeżycjada

Małomówny i rodzina | Szósta klepka | Kłamczucha | Kwiat kalafiora | Ida sierpniowa | Opium w rosole | Brulion Bebe B. | Noelka | Pulpecja | Dziecko piątku | Nutria i Nerwus | Córka Robrojka | Imieniny | Tygrys i Róża | Kalamburka | Język Trolli | Żaba | Czarna polewka | Sprężyna | McDusia | Wnuczka do orzechów

--------

Czytaj dalej

Polub K-czyta na Facebooku

Obserwatorzy