Sigurd Hoel, Droga na kraniec świata [Veien til verdens ende], tłum. Beata Hłasko, Wydawnictwo Poznańskie, 1976, 275 stron.
Wprawdzie nie wiedziałam czego się spodziewać po książce
norweskiego pisarza Sigurda Hoela „Droga na kraniec świata”, ale tytuł w
połączeniu ze statkiem na okładce sprawił, że od razu pomyślałam o podróżach i
powieści marynistycznej. Szybko okazało się, że moje przypuszczenia są bardzo
dalekie od prawdy, bo chociaż pojawi się na chwilę jakaś łódka (a ta okładkowa to znak rozpoznawczy Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich, o czym przekonałam się później), to tak naprawdę
przez cały czas – przynajmniej w sensie geograficznym – zostaniemy na tej
samej, stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Podróż jednak będzie, ale taka,
którą ma okazję doświadczyć każdy z nas – dorastanie.
Niewielki dworek, który bardziej przypomina wiejską
posiadłość, jest całym światem dla małego Andersa. Cóż, gdy ma się mniej niż pięć
lat, wtedy kraniec świata wydaje się być tuż za drogą, gdzie wzrok już nie
bardzo sięga, ale gdzie dociera dziecięca wyobraźnia. W gruncie rzeczy jednak
liczy się tak naprawdę tylko to, co tu i teraz – przecież w domu i dookoła
niego jest tyle rzeczy do odkrycia. Czasami ekscytujących, innym razem trochę
strasznych, bo kto by się nie bał różnych dziwnych cieni, gdyby był jeszcze
bardzo małym chłopcem. Wprawdzie dorośli mówią Andersowi, że kiedyś będzie taki duży jak oni, ale on tak nie do końca w to wierzy. Dopiero z czasem
zrozumie, że czas to takie dziwne zjawisko i patrzy się na niego zupełnie
inaczej, kiedy zaczyna się dorastać.
- 3.02.2017
- 36 Komentarze