Marcin Mortka – Miasteczko Nonstead

Marcin Mortka, Miasteczko Nonstead, Fabryka Słów, 2012, 297 stron.

Zastanawiam się nad pierwszym spotkaniem z Marcinem Mortką i z pewną trudnością przychodzi mi określenie, na ile było ono udane. Problem tkwi w tym, że chociaż w ogólnym rozrachunku „Miasteczko Nonstead” przypadło mi do gustu, to jednocześnie czuję, że można było z tej historii wyciągnąć jeszcze więcej. Predyspozycje ku temu autor ma zdecydowanie, ale tym razem nie zdołał mnie wbić w fotel i sprawić, że z dreszczem przechodzącym po plecach będę wspominała wizytę w małym, dziwnym miasteczku.

Nathan po ogromnym sukcesie swojego zbioru opowiadań grozy, przeżywa trudne chwile w życiu osobistym. Jego ukochana nagle zniknęła i trudno mu się pogodzić, że być może więcej jej nie zobaczy. Wraca więc pod zmienionym nazwiskiem do miejsca, w którym przeżyli jedne z najszczęśliwszych chwil, licząc, że uda mu się odciąć od męczącej sławy i poukładać sobie rozsypane na kawałki życie. Można by to uznać za całkiem niezły plan, gdyby nie fakt, że miasteczku Nonstead bardzo daleko do gościnnego miejsca. Dzieją się w nim mocno niepokojące rzeczy (znikający ludzie; dziecko rozmawiające przez sen i cóż… uzyskujące odpowiedź; stojąca w lesie – podobno przeklęta - Samotnia) i spokój to ostatnie na co może liczyć Nathan. Mężczyzna szybko (moim zdaniem nawet zbyt szybko) porzuca swoją fałszywą tożsamość i angażuje się w kolejne wydarzenia. Poszukiwanie odpowiedzi nigdy jednak nie jest w takich sytuacjach bezpieczne i pewnie mądrzej byłoby od razu wyjechać.

Czytaj dalej

Steena Holmes - Szukając Emmy


Steena Holmes, Szukając Emmy [Finding Emma], tłum. Tomasz Illg, Znak, 2013, 351 stron.

Trzyletnia Emma nie zniknęła w zatłoczonym centrum handlowym, nikt obcy nie zabrał jej po cichu z placu zabaw pełnego dzieci, ani nie wciągnął nagle do samochodu z przyciemnionymi szybami – dziewczynka w jednej chwili była w domu, a w drugiej zniknęła bez śladu. Wystarczyła chwila nieuwagi, niezamknięte drzwi i ból straty oraz niepewności na dobre rozgościł się w czterech ścianach i sercach pewnej rodziny. Po dwóch latach Megan nadal nie może się pogodzić ze zniknięciem córki i wierzy, że jeszcze kiedyś będzie miała szansę powiedzieć jej jak bardzo ją kocha.

Steena Holmes sięgnęła po temat, które niejednokrotnie pojawia się w literaturze – zaginięcie dziecka. Liczyłam na to, że uda się jej w stworzoną historię tchnąć pewną świeżość spojrzenia lub zaskoczyć mnie rozwiązaniami fabularnymi – ani jedno, ani drugie nie miało miejsca, ale nie oznacza to, że  żałuję czasu spędzonego przy „Szukając Emmy”. Dosyć daleko mi do zachwytu, ale pewne elementy tej powieści na pewno doceniam.

Czytaj dalej

Stephen King - Dziewczyna, która kochała Toma Gordona

Stephen King, Dziewczyna, która kochała Toma Gordona [The girl who loved Tom Gordon], tłum. Krzysztof Sokołowski, Albatros, 2013, 302 strony.

Masz dziewięć lat i okazję, by spędzić trochę czasu w lesie, na wycieczce ze swoją mamą i starszym bratem. Problem w tym, że bliscy skupiają się na kłótniach i właściwie zupełnie zapominają o Twoim istnieniu. Oddalasz się tylko na moment, ale szybko okazuje się, że ścieżka znika z pola widzenia w gąszczu drzew. Minie sporo czasu zanim rodzina zauważy Twoje zniknięcie, a Ty wówczas zupełnie się już zgubisz. Z gasnącą nadzieją na szybki powrót do domu. Coraz bardziej przerażona i zdająca sobie sprawę, że las zdecydowanie nie jest miejscem przyjaznym dla małych dziewczynek, szczególnie gdy okaże się, że nie jesteś tak zupełnie sama…

W takiej sytuacji znalazła się Trisha i obserwowanie jak się z nią mierzy, pozwala zobaczyć w niej mnóstwo dojrzałości i odwagi. Przychodzą chwilę załamania i bezsilności, ale w ekstremalnych, jak na swoje możliwości warunkach, dziewczynka radzi sobie zaskakująco dobrze. Pocieszenie stanowią dla niej audycje ze spotkań drużyny Red Sox i możliwość wyobrażenia sobie swojego ukochanego zawodnika – Toma Gordona. Z czasem zresztą wydaje jej się, że widzi go naprawdę…

Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” w moim odczuciu nie może się równać z takimi tytułami jak „Misery” czy „Lśnienie”, ale też nie rozczarowała mnie tak bardzo jak na przykład „Rok wilkołaka”. Nie jest najlepszym popisem umiejętności Stephena Kinga i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale ma w sobie kilka elementów, które mimo wszystko doceniam. Jednocześnie wydaje mi się, że ten tytuł raczej nie sprawdzi się na pierwsze spotkanie z autorem – nie ma w sobie fabuły, która by totalnie porwała czytelnika od pierwszej do ostatniej strony i fakt ten może łatwo przysłonić te atuty, które dostrzegam, znając już (i bardzo lubiąc, to przyznaję) pióro Kinga.


Przez całą książkę towarzyszymy Trishy i pewnie dlatego łatwo było mi się do niej przywiązać i trzymać kciuki, by się nie poddawała. Nie były to może jakieś porywające emocje i wielkie napięcie, ale dziewczynka nie była mi obojętna, a po głowie ciągle chodziło mi pytanie jak Stephen King poprowadzi tę historię. Do ostatnich stron nie czułam pewności jak to wszystko się zakończy, chociaż to pewnie wynik tego, że wiem jak amerykański pisarz potrafi zaskoczyć.

Stephen King świetnie radzi sobie z portretowaniem swoich bohaterów, a nie zawsze są to tylko ludzie (wystarczy wspomnieć o psie Cujo), więc nie dziwi mnie, że w „Dziewczynie, która kochała Toma Gordona” za jedną z postaci z powodzeniem uznać można las. Wprawdzie nie ma on formy spersonifikowanej, ale nie raz w trakcie czytania odnosi się wrażenie, że żyje. Raz jest przyjacielski, pozwalając na zebranie zapasów umożliwiających przetrwanie i dając schronienie, a innym razem pod nogi podstawia kłody i atakuje ze wszystkich stron.

Mimo autów, które w tej historii dostrzegam, przyznaję, że czegoś w niej brakuje. Z jednej strony wydaje mi się, że to wina fabuły, ale z drugiej podziwiam, że Stephen King za każdym razem zaskakuje mnie pomysłem na kolejną opowieść (i co ciekawe nigdy, nawet po dłuższym czasie, nie mam problemów z zapamiętaniem o czym była któraś z czytanych książek). Mam poczucie, że „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” jest bardziej rozbudowanym opowiadaniem niż pełnowymiarową powieścią i może to sprawia, że nie porywa tak, jak inne tytuły autora. Jest klimat, ukazanie emocji i myśli targających bohaterką, ale gdyby całość miała więcej wątków pobocznych – pewnie by na tym zyskała. Jest tylko jedno małe „ale” – to ograniczenie przestrzeni i bohaterów ma swoje uzasadnienie w chęci pokazania Trishy w sytuacji, gdy nie mam kontaktu z nikim i jest sama.

Jak widać na wszystko można spojrzeć z dwóch stron i mimo że ostatecznie ta książka nie znajdzie się w gronie moich ulubionych, to na pewno ją zapamiętam i będę całkiem miło wspominała. Każde spotkanie z prozą Stephena Kinga to odkrywanie kolejnego kawałka jego wyobraźni. Swoją drogą mam wrażenie, że ograniczeń w niej niewiele.

Garść cytatów:

Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce”. (s. 9)

Jest taka chwila, w której, zdani samy na siebie, ludzie przestają żyć, a starają się zaledwie przeżyć”. (s. 143)

Czytaj dalej

Joanna Chmielewska - Lesio

Joanna Chmielewska, Lesio, Firma Księgarska Oleksiejuk, 2014, 315 stron.

W rzeczywistości pewnie nie polubiłabym Lesia. Wyobrażam sobie, że  mógłby być jednym z moich kolegów z pracy w architektonicznej pracowni, co nie jest znowu takie trudne, bo kiedyś nawet zdarzyło mi się odbywać praktyki w wydziale architektoniczno-budowlanym. Trzeba by było stać nad Lesiem i zmuszać go do wypełniania obowiązków, przypominając mu, że przecież wszystkich gonią terminy, a i tak żadna argumentacja nie trafiłaby do jego serca, głowy czy czegokolwiek innego. Wiecznie spóźniony, wiecznie nieobecny myślami – wielkiego pożytku by z niego nie było. Inna sprawa, że nikt nie byłby dla niego tak pobłażliwy jak u Joanny Chmielewskiej, ale czasy inne, więc mimo zdziwienia musiałam przyjąć, że zwyczajnie zwolnić nikt Lesia nie zamierza.

Cóż, rzeczywiście trudno skupić się na pracy, gdy z jednej strony przeżywa się codzienne katusze związane z wymyślaniem powodów spóźnień, które trzeba wpisywać do księgi podsuwanej przez znienawidzoną personalną, a z drugiej marzy się o wzięciu w ramiona atrakcyjną koleżankę z pracy Barbarę, która zupełnie niezrozumiale jest całkowicie odporna na powłóczyste spojrzenia i wymowne wzdychanie. Wprawdzie Lesio ma żonę i dziecko, ale jakoś zupełnie o tym zapomina, gdy przed oczami pojawia się obiekt pożądania piękny, chociaż do tej pory niedostępny. Plany zdobycia kobiecego serca to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak Lesio postanawia rozprawić się z dręczącą go (przynajmniej w jego mniemaniu) personalną – decyduje się na dokonanie morderstwa!

Główny bohater nie wzbudzał mojej szczególnej sympatii ani tym bardziej aprobaty swoimi poczynaniami, ale z drugiej strony czasami bawiły mnie jego nieudolne starania i zupełnie kuriozalne pomysły. Potrafił kilka razy na minutę zmienić zdanie, wpadać z euforii w rozpacz i przeistaczać się z lenia w tytana pracy (to ostatnie jednak jakby przypadkiem i mimochodem). Z czasem nawet okazało się, że coś poza brakiem odpowiedzialności oraz okazjonalnym szaleństwem w tej głowie siedzi i stanowi pożytek dla innych. Joanna Chmielewska stworzyła postać niewątpliwie wyrazistą i chociaż Lesio wydaje się chwilami przerysowany, to mimo wszystko całkiem dobrze  (z pewnym przymrużeniem oka śledząc jego działania) się przy nim bawiłam. Wprawdzie tylko do pewnego momentu, ale jednak.

Szybko wciągnęłam się w lekturę, co nastroiło mnie jakoś pozytywnie, bo ostatnio trudno mi się tak od pierwszej strony zaczytać. Lekkie pióro autorki i ciekawie zapowiadająca się historia sprawiły, że strona po stronie towarzyszyłam Lesiowi w jego morderczych przygotowaniach, zastanawiając się jak też dalej Joanna Chmielewska poprowadzi akcję. Książka składa się z trzech części – pierwszą pochłonęłam, na drugiej odrobinę zwolniłam i entuzjazm nieznacznie przygasł, a już przy trzeciej niestety się wynudziłam – zupełnie mnie nie porwała. Może spodziewałam się, że będzie bardziej kryminalnie przez całą książkę, ale też nie wydaje mi się, żeby raczej sensacyjny charakter fabuły mi nie odpowiadał. Zwyczajnie od pewnego momentu historia okazała się dla mnie mniej ciekawa.

Lesio” to moje pierwsze spotkanie z Joanną Chmielewską i w gruncie rzeczy uważam je za udane, bo chociaż ostatnia część nie była porywająca, to jako całość książka pokazała mi, że autorka potrafi niezwykle zgrabnie operować słowem i z humorem pokazywać absurdy codzienności, a stworzony przez nią bohater, chociaż pełen wad, to jednak jest zdecydowanie jakiś. Liczę, że kolejne spotkanie będzie intrygujące aż do ostatniej strony, a wówczas odłożę książkę z poczuciem pełnej satysfakcji.

Garść cytatów:

Przez chwilę sam nie wiedział, co mu się wydaje trudniejsze, nie spóźnić się, nie spóźnić się czy popełnić morderstwo”. (s. 41)

--------

Czytaj dalej

Terry Pratchett - Kolor magii

Terry Pratchett, Kolor magii [The colour of magic], tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, 1994, 206 stron.

Nadal pamiętam poznawanie XIX-wiecznego miasta ze „Spryciarzem z Londynu” Terry’ego Pratchetta i to, jak ujął mnie stworzony przez autora klimat, zaskakująca fabuła i nietuzinkowi bohaterowie. Długo przyszło mi czekać na kolejne spotkanie (trochę pomogła rezerwacja „Koloru magii” w bibliotece, ale kolejka czytelników zdawała się nie mieć końca), tym razem w Świecie Dysku, a chociaż nie mogę napisać, że podobało mi się równie mocno jak pierwsze, to czuję się niczym podróżnik, który dopiero odkrywa nowy ląd i trzeba mu więcej czasu, by się do końca zaaklimatyzować.

Wyobraźnia Terry’ego Pratchetta mnie zadziwia. Stworzenie Świata Dysku, który nawet teraz, po lekturze pierwszej części cyklu, jakoś trudno mi opisać, to istny majstersztyk. Całość jest tak dopracowana i oryginalna, że łatwo byłoby uwierzyć, że w głowie autora taki świat rzeczywiście zaistniał. I nie przeszkadza w tym fakt, że ma być to płaska przestrzeń, podtrzymywana przez słonie stojące na ogromnym żółwiu, który dryfuje w międzygwiezdnej otchłani – autor tworzy taką otoczkę wokół wykreowanego świata, że wszystkiego jego elementy wydają się być zdecydowanie uzasadnione. Nie ukrywam jednak, że początkowo nie czułam się w nim specjalnie swobodnie – nie mogłam się połapać co na czym stoi, gdzie istnieje i dlaczego Świat Dysku jest taki, jaki jest. Kotłowało mi się po głowie mnóstwo pytań i miałam wrażenie, że gubię się w tych wszystkich szczegółach, z taką pieczołowitością stworzonych przez autora. W miarę czytania było pod tym względem lepiej, ale wrażenie, że odkryłam dopiero mały ułamek tego, co Świat Dysku ma do zaoferowania, ciągle mi towarzyszy.

Fabularnie było mi trochę łatwiej się odnaleźć, chociaż z imionami niektórych postaci i nazwami miejsc do tej pory mam problem. Mamy w każdym razie Rincewidna, które niby jest magiem, ale delikatnie mówiąc niezbyt zdolnym. Zna jedno zaklęcie, tylko nie wie do czego służy, ale utkwiło w nim tak mocno, że nie sposób się go pozbyć. Główny bohater jest mimo tej swojej nieporadności (trochę jak Harry Dresden u Jima Butchera) bardzo wyrazisty i jakoś od początku wzbudził moją sympatię. Tak się dziwnie złoży, że akurat jemu przypadnie w udziale oprowadzanie po mieście Dwukwiata – przybysza z Kontynentu Przeciwwagi pełnego złota, który postanowił wybrać się w wycieczkę życia i zobaczyć zupełnie inną codzienność – z bójkami, bohaterami i smokami. Dodajmy do tego chodzący kufer, pożar i Śmierć ewidentnie ostrzącą kosę na Rincewinda i będziemy mieli niezły rozgardiasz. Tu wydarzyć może się absolutnie wszystko.

Wgryzienie się w akcję zajęło mi chwilę i później, mimo poprowadzenia jej w naprawdę nietuzinkowy sposób, zdarzały się momenty mniej zajmujące. W ogólnym rozrachunku byłam jednak ciekawa jak to wszystko potoczy się dalej i w co jeszcze wpakują się Rincewind i Dwukwiat. Szczególnie, że ich poczynania okraszone zostały porządną dawką humoru, którego Pratchettowi zdecydowanie odmówić nie można.

Kolor magii” ma w sobie elementy, w których widzę duży potencjał, ale i takie, które nieco utrudniły mi pokochanie Świata Dysku od pierwszego wejrzenia. Pewnie to, że niezbyt często sięgam po fantastykę też ma spore znaczenie i ktoś, kto ma z nią do czynienia częściej, poczuje się mniej zagubiony. Dlatego też „Spryciarz z Londynu” – zupełnie niemagiczny i mocno przyziemny – przemówił do mnie zdecydowanie bardziej. W Świecie Dysku jestem nowa, ale liczę na to, że wraz z kolejnymi częściami cyklu znajdę tam swoje miejsce.

Garść cytatów:

Poddany imperatora wpadł na pomysł, by odwiedzić nasze miasto. (…) Mógł spotkać najwspanialszego z bohaterów, najsprytniejszego złodzieja albo wielkiego mędrca…Spotkał ciebie”. (s. 33)

-Nigdy nie skończyłem studiów. Znam tylko jedno zaklęcie.
-To wystarczy.
-Wątpię – odparł zniechęcony Rincewind.
-A co ono robi?
-Nie mam pojęcia”. (s. 50)


 --------


Czytaj dalej

Haruki Murakami - Po zmierzchu

Haruki Murakami, Po zmierzchu [Afutādāku], tłum. Anna Zielińska-Elliott, MUZA, 2013. Liczba stron: 200
Zdjęcie robione wprawdzie nie w Tokio, ale przynajmniej po zmierzchu.

Trudno nie zauważyć, że u Murakamiego pewne motywy przewijają się przez kolejne książki. Zaczynam lekturę „Po zmierzchu” i bez problemu dostrzegam punkty, które pojawiły się w dwóch innych czytanych wcześniej powieściach („Kafka nad morzem”, „Na południe od granicy, na zachód od słońca”) takie jak chociażby tajemnicza kobieta, muzyka czy Tokio nocą. Mimo to nie mam poczucia, że autor ciągle pisze o tym samym. Gdyby stworzone przez niego historie zaczęły mi się po jakimś czasie zlewać, wówczas mogłabym się martwić, ale na razie każda z nich to zupełnie inna czytelnicza podróż – nie zawsze tak poruszająca, jakbym tego chciała, ale niewątpliwie wywołująca wiele refleksji.

Cała akcja „Po zmierzchu” rozgrywa się na przestrzeni jednej nocy, której upływ odmierzają umieszczone w książce zegary. W tym samym czasie, w różnych miejscach Tokio, dzieją się rzeczy, których jesteśmy świadkami. Z jednej strony biernie przyglądamy się wszystkiemu z pewnej odległości (dystans ten niejednokrotnie niebezpiecznie się zmniejszy), z drugiej zostajemy we wszystko mocno zaangażowani za sprawą narratora, który przybiera formę pierwszej osoby liczby mnogiej. To zabieg, który był dla mnie swego rodzaju nowością – początkowo pozostawałam trochę poza całą akcją, spodziewając się, że owe „my” niekoniecznie odnosi się do czytelnika, ale im dalej, tym mniej byłam tego pewna.

Mało tego, w trakcie czytania dostaniemy nawet wskazówki przywodzące na myśl oglądanie filmu – pokazane zostają nam kadry, a ktoś podpowiada w którą stronę patrzeć i na czym się skupić, aby nic nie umknęło naszej uwadze. Zbliżamy się i oddalamy, pojawiają się pytania i domysły, ale chociaż może to przypominać narzucanie pewnego punktu widzenia, to nie ogranicza jednak swobody interpretacji kolejnych obrazów i kreowania własnych wyjaśnień i odpowiedzi. Te filmowe skojarzenia nie towarzyszyły mi cały czas, typowe były dla fragmentów, w którym znajdujemy się w pokoju Eri Asai – dziewczyny, która śpi. To określa ją chyba najlepiej, bo wydaje się początkowo, że nic poza snem się tu nie dzieje. Do momentu, gdy w odłączonym telewizorze pojawi się obraz, a w jego centrum Mężczyzna bez twarzy.

Poza tym pokojem toczy się ożywione nocne tokijskie życie. W całodobowej restauracji dziewiętnastoletniej Marii przerywa lekturę książki chłopak z puzonem. Spotkali się już wcześniej, ale w tym miejscu są jak dwoje ludzi, którzy dopiero się poznają. W typowym love hotelu ktoś brutalnie pobija prostytutkę, zabierając jej wszystkie rzeczy. Po zmierzchu wiele się może wydarzyć – ktoś może odkryć swoje drugie oblicze, ktoś inny będzie szukał przyjaźni, a w czyimś rozżalonym i otoczonym barierą ochronną sercu coś wreszcie się zmieni.

Cała fabuła tak naprawdę nie jest w żadnym stopniu skomplikowana, a jedynym elementem, który jakoś odstaje od tej w istocie zwyczajnej rzeczywistości jest Eri, przypominająca trochę Śpiącą Królewnę. Chociaż to zdecydowanie ona wydaje się być w całej historii najbardziej tajemnicza (Czy się obudzi? Dlaczego zasnęła na tak długo? Kim jest Mężczyzna bez twarzy?) to przyznam, że mnie nie fascynowała jakoś szczególnie. Ciekawość się oczywiście pojawiła, ale bardziej zajmujące było obserwowanie Mari i poznawanie jej lepiej. Może dlatego, że wydała mi się pod wieloma względami bliższa. Zamknięta w sobie,  zagubiona i nie dopuszczająca do siebie innych. 

Jak zwykle Haruki Murakami posługuje się pozornie prostą historią, dodając do niej kilka tajemniczych elementów i pozwalając wybrzmiewać kolejnym niedopowiedzeniom. Zakończenie wielu rzeczy nie wyjaśnia, jakbyśmy na chwilę zostali wrzuceni w wir wydarzeń toczących się po zmierzchu, a o świcie musieli opuścić Tokio, domyślając się jedynie co będzie dalej. Japoński pisarz tworzy historie otwarte, ale pozostawiające nas z wybrzmiewającą gdzieś w tle muzyką i wieloma różnymi myślami. Tym razem o znaczeniu bliskości, niełatwych relacjach między rodzeństwem i codzienności, w której tkwimy, nic nie zmieniając, chociaż nie czujemy się szczęśliwi. Tak naprawdę jednak w każdym ta historia może wywołać inne refleksje, może też nie zrobić większego wrażenia jeśli ktoś w prozie Murakamiego się nie odnajduje. „Po zmierzchu” w moim odczuciu nie dorównuje „Kafce nad morzem”, (którą swoją drogą z biegiem czasu coraz mocniej doceniam), ale spotkanie z Murakamim za każdym razem jest dla mnie fascynującym doświadczeniem (co niezupełnie udaje mi się ująć słowami), dającym pole do domysłów, przemyśleń i zatopienia się w (nie)zwykłej codzienności.

Garść cytatów:

Ludzie mający dokąd iść i niemający się gdzie podziać. Zmierzający do jakiegoś celu i idący bez celu. Pragnący powstrzymać czas lub go przyspieszyć.” (s. 8/9)

Nie wolno się godzić na półśrodki. Są na świecie rzeczy, które da się zrobić tylko samemu, i inne, które da się zrobić tylko we dwójkę. Ważne jest, żeby je właściwie połączyć.” (s. 168)


--------

Czytaj dalej

Polub K-czyta na Facebooku

Obserwatorzy